FIFY

Studencki Klub Turystyczny
Politechniki Gdańskiej

07.07 - 14.07 2017 Rumunia, Bukareszt. Gory Namioty Pieszo

SKT PG FIFY serdecznie zaprasza na

Rumunia na dziko! + relacja inside

Rumuńskie Karpaty

Relacja z wyjazdu

W Rumuńskie Karpaty wybraliśmy się ekipą 6-o osobową pod przewodnictwem Adriana, aka Niedźwiedź.

Pozostałymi członkami stada byli: piękna niedźwiedzica Maja – niosąca w plecaku drzewo nerkowca, oraz niedźwiadki: Natalia – odpowiedzialna za projekt obozowiska w stylu epoki, Wąski – dbał o to aby nasza kolumna pieszych była nie tylko wąska, ale też nie rozlazła się zupełnie, Michał – odpowiedzialny za pozytywne kontakty polsko-rumuńskie, zwłaszcza z kotami i ja (Olga) – medyk stada, specjalność: reanimacja garnków po obiedzie.

Kiedy już wszystkie nasze prywatne samoloty zleciały się w upalnym Bukareszcie, ruszyliśmy pociągiem do słynnego już Campulunga. A dlaczego został słynny opowiem potem. Stamtąd złapaliśmy busik do Leresti i wreszcie ‘przesiedliśmy się’ na własne nogi. Jako że był to dzień pierwszy – rozgrzewkowy –  mieliśmy do przemaszerowania tylko kilka kilometrów przyjemną drogą. Było to już w górach, ale nadal pomiędzy cygańskimi wioskami, gdzie byliśmy witani serdecznie przez rumuńskie kundelki.

Pod wieczór dotarliśmy do pięknej dolinki nad rzeką gdzie się oficjalnie Obozowało i to przez duuuże ‘O’. Rumuni uwielbiają urządzać sobie wesołe obozowiska-imprezki. Przyjeżdżają samochodami z pełnym biwakowym sprzętem. Nie braknie tam oczywiście jedzenia i pica, ale obowiązkowe jest także rumuńskie ‘disco polo’ z odpowiednim nagłośnieniem. Ponieważ niestety nie mieliśmy równie dobrego głośnika, rozbiliśmy nasz obóz nieco dalej.

Następny dzień był już poważnym zapoznaniem z ukształtowaniem terenu, słowem klucz było tutaj ‘PODEJŚCIE’ – śmiało można by tak nazwać nowy typ treningu Ewy Chodakowskiej, wzorowany na naszym wtaczaniu się na rumuńskie wyżyny. A zaczęło się zupełnie niewinnie od pożegnania z cywilizacją w całkiem już schowanej w lesie rumuńskiej gospodzie, gdzie serwowano zimne piwo wprost ze ‘strumykowej’ lodówki.

 Po pewnym czasie nasze stado niestety musiało się rozdzielić – zupełnie nagle przypomniało nam się że mamy umówione ważne spotkanie na zamku w Bran, po długiej debacie zdecydowaliśmy się wysłać tam specjalistę w branży – Michała.

Natomiast jeśli chodzi o branżę przewodnika górskiego to Adrian spisał się tutaj na medal, otóż wędrówka była tak dokładnie zaplanowana, że kiedy po wspięciu się całkowicie na wyżyny, przemaszerowaniu sporego fragmentu przepiękną połoniną w towarzystwie bardziej lub mniej przyjaznych piesków pasterskich, podziwianiu okolicznych szczytów oraz całego masywu Piatra Craiului we wszystkich fazach zachodzącego słońca (też jak już zaszło), nagle ni stąd ni z owąd odnaleźliśmy długo oczekiwaną i jakże niezbędną dla obozowiska wodę. Jeśli udało Wam się przebrnąć przez to zdanie to już wiecie jak ciężko szuka się wody w tej części rumuńskich Karpat, latem. Mimo że są one wysokie to jednak wypłaszczone na górze i latem małe strumyczki po prostu zanikają.

 

Namioty rozbijaliśmy po ciemku, dzięki czemu rano czekała na nas niespodziewanka, gdzie to my się obudziliśmy?

Woda, woda , dużo wody 😉

 

Dzień drugi na wysokościach był chyba najprzyjemniejszą wędrówką, ciągle wzdłuż bardzo szerokiej grani ponad 2000m.n.p.m., bez dużych różnic wysokości. I całe szczęście że ta grań była taka szeroka, bo towarzyszyła nam raz po raz całkiem gęsta mgła.

Końcowym celem dnia było oczywiście miejsce z wodą, tym razem przepiękne górskie jeziorko. Jednak żeby się do niego dostać musieliśmy stracić trochę wysokości, ostro w dół po kamlotach. Szukaniem obozowiska zajął się Wąski, który w tym momencie ujawnił swoją drugą naturę jako górski cap (samiec kozicy). Podczas kiedy my – stado niedźwiadków – turlaliśmy się po wielkich kamieniach, zwinny kopytny zdążył przesadzić kilkakrotnie wszystkie pobliskie zbocza i wskazać nam najlepsze miejsce na obozowisko 🙂 .

Następnie nastąpił dzień ‘Z’ czyli ZEJŚCIA, był to piękny trening stabilizacji kolan, co szczególnie odczuło 60% zespołu mające kolana ‘specjalnej troski’. Wraz z utratą wysokości zmieniła się roślinność, weszliśmy w prawdziwy ‘niedźwiedziowy’ las. Po pierwszych ‘podejrzanych’ odgłosach z krzaków, zaraz omówiliśmy wszystkie strategie anty-niedźwiedziowe. Opcji było wiele od pozycji żółwia, przez robienie hałasu śpiewaniem, tupaniem i waleniem kijami w menażkę po gaz pieprzowy. Dalszą drogę przebyliśmy tropiąc i nasłuchując, ciągle w pełnej gotowości do użycia wszystkich powyższych metod.

Ostatni górski obóz został rozbity już na końcu szlaku, w strefie uznanej przez nas za bezniedźwiedziową, jedynie parę kilometrów od najbliższego miasteczka Laresti.

Rano okazało się, że wykorzystaliśmy słoneczną pogodę na maksa – obudziła nas burza z solidnym deszczem, który wcale nie chciał zelżeć, aż do południa. Ponieważ byliśmy już bardzo stęsknieni za Michałem i chcieliśmy jak najszybciej dostać się do Brasova, gdzie na nas czekał, spróbowaliśmy wygooglować rumuńską taksówkę z pobliskiego Campulunga. I tutaj tak bardzo zasłynął nasz Campulung, gdyż po długich telefonicznych pertraktacjach z przewoźnikiem, w końcu udało się nam ustalić, że w Rumunii znajdują się DWA miasta o takiej nazwie w zupełnie różnych lokalizacjach, a my akurat kontaktowaliśmy się z tym drugim. Ostatecznie postawiliśmy na transport na własnych nogach i autostop.

Kiedy w końcu różnymi ślamazarnymi środkami transportu dotarliśmy do Michała w Brasovie, miał dla nas super niespodziankę, w postaci zarezerwowanego hostelu tuż nad lodziarnią. Nie była to byle jaka lodziarnia, tylko taka prawdziwa w typie ostatnio modnych lodów rzemieślniczych. Najciekawszym i najsmaczniejszym wyborem była pomarańcza z bazylią!

Samo miasteczko okazało się bardzo malownicze i całkiem zadbane jak na Rumunię.

 

Kolejnym naszym punktem programu miał być trekking po Piatra Craiului, jednak nasze plany pokrzyżowała pogoda. Dlatego ostatni dzień spędziliśmy na zwiedzaniu stolicy, bo w końcu nie samymi górami człowiek żyje.

W Bukareszcie znaleźliśmy szybko, dość niedrogą ale całkiem wygodną kwaterę w centrum miasta. Ponieważ nasz niedźwiedzi apetyt nie pozwolił poczekać na spóźnioną panią właścicielkę lokum, wróciliśmy w campingowe klimaty i poszliśmy gotować na maszynkach w pobliskim, pięknym parku.

Samo miasto na pewno warte zobaczenia; duże monumentalne zabytkowe piękne budynki, pomiędzy opuszczonymi ruderami i nowopowstającymi wielkimi centrami handlowymi, ale jednak komponuje się to wszystko w jedną całość. Wieczorem warto przysiąść przy lokalnym piwie Ursus i powspominać górską wyprawę.

 

 

 


 

Witajcie!

W te wakacje Fify odwiedzą Rumunię, kraj w którym już dawno nie byliśmy!

Przez 8 dni planujemy chodzić po górach, spać w namiotach, podziwiać piękne widoki, odganiać psy i zobaczyć niedźwiedzia (oby był daleko). Plan wycieczki będzie się sukcesywnie pojawiać na stronie a ostateniczna wersja wyklaruje się do 14. lipca ( 🙂 ). 

Zapraszamy, liczba miejsc ograniczona!

adrian.wiecierzycki@gmail.com